
Antecedens, ładne słowo. Szkoda, że tak rzadko nadarza się okazja, by je pomielić w ustach.
Podczas gdy przedzierałam się przez pierzyny skrywające ból, by odkopać go i przenieść, zaskoczył mnie sen. Wysoko nad ziemią. W kołysce z koron wapiennych drzew. Pośród rozgałęzień ich gałęzi, dłoni w białych rękawiczkach. Zapadłam w błogi sen.
Śniłam o smokach ziejących lodem. O ich gębodziełach - lodowych rzeźbach z poutrącanymi sercami. O tym, że jestem seryjnym mordercą, choć byłam tylko zapałką z turbanem ognia na głowie. O tym, że wszystko przerodziło się w morze. O toposie potopu. Przez chwilę chyba nawet czułam na kibici dłoń wyższej Istoty. Wtedy, kiedy to podkładałam swoją płonącą czaszkę pod wilgotne pięty posągów z lodu. A świat stawał się lodowiskiem.
Nim zdążyły się pokryć lodem wszystkie kontynenty wylądowała na mnie wrona, wyjmując tym samym z gara snów. Zabrałam jej ogon by mieć czym przeganiać śnieg. Gdy zrobiłam z piór zmiotkę, poczuła się urażona i poniżona zarazem. Załkała. Łzy z atramentu spadły na końcówki sterówek. Dzięki tej ofierze napisałam w sercu śniegu by się rozsunął. By oddał mi gniazdo i jaja bólu brzozy. Śnieg jest głuchy, ale potrafi czytać we własnym sercu.
Usłuchał prośby. Oddał jemiołę. A ja pocałowałam pod nią zapłakaną wronę bez ogona.
Śnij spokojnie swój zimowy sen brzózko. Koszmary o zapachu jemioły już nie powrócą. A śnieg zabandażuje rany pooperacyjne.



